Przez stepy, piaski, dżunglę…*
Z Janiną Muszyńską (née Chodkiewicz), członkinią Federacji Polek od 20 lat i znaną w Albercie działaczką polonijną rozmawia (w maju 1998 r)
Maria Carlton.
Maria Carlton: Znamy się od lat i historia Twojego życia nie jest mi obca.
Podsumowałaś swoje losy w anglojęzycznej książce wydanej z okazji Stulecia Osadnictwa Polskiego w Albercie (,, Polonia in Alberta 1895-1995”), ja sama opublikowałam w r. 1994 w „Kulisach Polonii” reportaż z przeżyć „Afrykanek” mieszkających w Edmontonie.
Twoją drogę do Kanady uważam za szczególnie reprezentatywną dla Polek w Kanadzie, a zatem i godną zamieszczenia w tej części historii naszego Ogniwa.
Chciałabym jednak, by ta rozmowa zostawiła w pamięci Czytelników pewne obrazy; na przykład ziemi dzieciństwa, do której nie mogłaś wrócić, bo przestała być Polską, pejzażu afrykańskiego, którego ze względu m.in. na egzotykę nie da się zapomnieć. W sierpniu lecisz do Polski, by, podobnie jak nasza zasłużona członkini (i b. prezeska) Joanna Matejko, uczestniczyć w światowym spotkaniu zorganizowanym przez Towarzystwo „Klub pod Baobabem”.
Co Was wiąże z tą egzotyczną nazwą?
JANINA MUSZYŃSKA: Towarzystwo „Klub pod Baobabem” powstało w r. 1989 we Wrocławiu, gdyż akurat w tym mieście znalazło się większe
Skupisko Polaków z b. Kresów RP. Celem Klubu jest zbieranie i ochrona pamiątek i dokumentów związanych z pobytem w Afryce, gdzie w latach 1942-1949 żyło około 19 tysięcy Polaków.
Mimo że od pożegnania Czarnego Lądu minie za rok pół wieku, tzw. Afrykańczycy, do których należy m.in. kilkadziesiąt osób w Edmonton, starają się utrzymać między sobą bliskie więzy.
Z „Klubem pod Baobabem” łączy mnie więc ów mało znany, a do r. 1989 w Polsce celowo wyciszany, afrykański epizod polskiej historii.
Co parę lat Towarzystwo o tej nazwie organizuje spotkania krajowe i światowe. Nie mogłam dotąd uczestniczyć w żadnym z nich, ale teraz postanowiłam polecieć do Polski m.in. po to, by być na kolejnym światowym zjeździe. Towarzyszą mi córka Wandzia i siostrzenica Krysia – córka zmarłej siostry Elizy.
W Afryce, na skutek wydarzeń dziejowych, spędziłam najpiękniejsze lata, bo młodości.
Jak to się wszystko zaczęło?
Wszystko zaczęło się, jak powszechnie po tej stronie Oceanu od dawna wiadomo, od 17 września 1939 t., czyli od inwazji Stalina na Polskę.
Urodziłam się na Wileńszczyźnie (w miejscowości Szarkowszczyzna ) , z której nas deportowano w głąb Rosji ( na Syberię, czyli do azjatyckiej części Związku Sowieckiego ) 13 kwietnia 1940 roku.
Jak nas z tej ziemi wyrwano, podróż w bydlęcych wagonach i skazanie na pracę w niewolniczych warunkach – to historia też dość dobrze znana na emigracji, bo opisywana w tutejszej prasie i książkach. Tę samą drogę przeszły inne członkinie Federacji. (Dodać tu warto, że jeszcze w r. 1970 jako średnią gęstość zaludnienia na obszarach Syberii podawano 2 mieszkańców na km kwadratowy.)
Ile miałaś lat opuszczając rodzinną miejscowość? Co pamiętasz z dzieciństwa i ojczystego pejzażu?
W dniu zsyłki miałam lat dziesięć.
Do opuszczenia domu w Prozorokach zmuszono mamusię z pięciorgiem dzieci; troje rodzeństwa było młodsze ode mnie, jedna siostra – starsza.
Najpierw, 5 kwietnia, aresztowano tatusia, który pracował jako sekretarz gminy. Ojciec był ppor. Rezerwy Wojska Polskiego. Pamiętam sad, który rodzice dzierżawili, a do którego dojeżdżałam z rodzeństwem rowerami.
Były w nim grusze, jabłonie, śliwy. Do dziś przypomina mi się też wspaniały smak poziomek, które rosły na dziko.
Jak udało się Wam przeżyć w stepach Kazachstanu ?
Nie potrafię tego wytłumaczyć. Oboje rodzice byli głębokiej wiary.
Mamusia, z natury zdrowa i silna, chorowała na zesłaniu na tyfus.
Felczer, bo lekarz był niedostępny, nie wróżył jej przeżycia.
Inni umierali, ona przeżyła i to. Przez ponad dwa lata trzeba było przymierać głodem, choć mnie i siostry Lizy mnie to dotyczy, bo zabrano nas do sowieckiego domu dziecka.
Enkawudzista powiedział mamusi otwarcie, że dla nas – najstarszych z dzieci – nie dostanie pajdy chleba.
Sama pracowała w odległości o 30 km od lepianki – baraku kamieniołomie i wracała do „domu” zwykle co dwa tygodnie. Że mali bracia Wiluś i Emanuel przeżyli, to zasługa siostry Emmy. Przemierzała kilometry, by na polach kołchozu znaleźć coś do jedzenia, czasem dwa ziemniaki, czasem marchew.
A co się stało z ojcem?
Był osądzony przez NKWD i skazany, o czym dowiedzieliśmy się później.
Wywieziono go do Lagru nad Morzem Białym. Długo nie wiedzieliśmy czy żyje. Spotkaliśmy go w Teheranie pod koniec września w 1942 roku.
Co zaliczyłabyś do najważniejszych wydarzeń przed Afryką ?
Samo wyjście z niewoli było właściwie cudem. Było to możliwe po tzw. amnestii ogłoszonej przez Stalina w wyniku ataku Hitlera na ZSRR.
A z osobistych?
Wspomnienie spotkania z ojcem w Teheranie.
Pisały o tym „Kulisy Polonii” w 1994 r. (nr 52).
Tak. A poza tym „Kulisy” poświęciły edmontońskim „Afrykankom” artykuły w numerach 162 i 163 (Wspomnienia nie tylko egzotyczne).
Podobno mieliście dobre warunki do nauki.
Komu je zawdzięczaliście?
Warunki do nauki w osiedlach polskich w Afryce były wspaniałe.
Trzeba przyznać, że władze polskie reprezentowane przez rząd RP w Londynie starannie o to zadbały, bo jak wspomniałam, większość uratowanych stanowiły dzieci i młodzież, czyli nastolatki.
Nauczycieli i profesorów gimnazjalnych nie brakowało wśród uchodźców, a niektórych instruktorów (w starszym wieku) , w tym harcerskich, oddelegował do Afryki generał Anders z armii, m.in. z Bliskiego Wschodu.
W Afryce stworzono nam warunki normalnego życia. Po przeżyciach na Syberii w ogóle osiedle w Masindi były dla nas oazą spokoju, bezpieczeństwa i obfitości, choć cały czas byliśmy świadomi, że reszta świata objęta jest wojną. Mieliśmy pod dostatkiem cytrusowych owoców – były w zasięgu ręki.
Kto chciał się uczyć, naprawdę mógł, bo mieliśmy pod dostatkiem książek i wszelkiego rodzaju pomocy naukowych i to na wszystkich szczeblach nauczania. Oprócz podstawówek, szybko zorganizowano gimnazja i szkoły zawodowe, np. krawieckie, handlowe, ogrodnicze. Chciałabym podkreślić, że wśród książek znalazły się perły naszej literatury. Pamiętam, że prawie wszyscy starali się dużo uczyć, jakby nadrobić stracone lata.
Na co zwracano szczególną uwagę w Waszym wychowaniu?
Praktycznie – na wszystko, ale wielką wagę przywiązywano do wychowania harcerskiego, czyli w duchu religijnym i patriotycznym – zgodnie z przyrzeczeniem harcerskim: ,,…całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim”. Harcerstwo tu wręcz kwitło, a do naszego osiedla przyjeżdżało aż trzech instruktorów – harcmistrzów. Wielką wagę przywiązywano też do kultury fizycznej. Wnet potworzyły się różne drużyny sportowe, które rozgrywały mecze. Był to rodzaj szlachetnej walki o palmę pierwszeństwa.
A jak dowiadywaliście się o sytuacji na świecie?
W świetlicy był zainstalowany głośnik, słuchaliśmy wiadomości BBC, m.in. komunikatów, co się dzieje na froncie. Poza tym w Afryce wychodziły polskie pisma, np. „Polak w Afryce”. O wojnie przypominały nam też nadchodzące z ministerstwa wojny telegramy; o zabiciu czyjegoś syna, męża, ojca. Ofiarę opłakiwaliśmy często wspólnie.
Jakie wydarzenia historyczne przeżyliście w tropiku najmocniej?
Zdobycie przez Polaków Monte Cassino, śmierci gen. Wł. Sikorskiego (Naczelnego Wodza) i podpisanie układu w Jałcie (w lutym 1945 r.). To pierwsze – Monte Cassino – powitaliśmy z euforią. Jakoś niebawem, pamiętam, dotarła do nas słynna pieśń o czerwonych makach.
Tragiczna śmierć Naczelnego Wodza (4 lipca minęła 55. rocznica) uczciliśmy modlitwą zbiorową. Spontanicznie wszyscy poszliśmy na modlitwy do właśnie wykańczanego kościoła, zbudowanego przez mieszkańców osiedla.
A samo zakończenie działań wojennych?
To był dla nas dzień żałoby. Wiedzieliśmy od lutego o rezultatach spotkania w Jałcie, ale liczyliśmy trochę na to, że do zakończenia wojny jeszcze coś się zmieni. Tymczasem rzeczywistość nie przyniosła nic nowego. Na wieść o kapitulacji Niemiec wszyscy byliśmy przybici, my, dziewczęta, płakałyśmy. I znów pośpieszyliśmy w tej ważnej chwili do kościoła. Nie, nikt nas nie wzywał. To można by dziś porównać tylko z tym, co działo się w Polsce po wyborze na papieża Polaka: biły dzwony i ludzie, świadomi, że to historyczna chwila, głęboko przejęci, gromadzili się w kościołach, by Bogu dziękować za dar Jana Pawła II. Tylko nami, w Masindi, kierowało odwrotne uczucia – wielkiego nieszczęścia, żałoby narodowej. Wiedzieliśmy o nowych granicach, a że wszyscy byliśmy z Kresów przedwojennej RP, te nowe granice oznaczały, że nie mamy gdzie wracać, że nie mamy już domu. Nasze strony przyłączono do Związku Sowieckiego. Niektórzy, owszem, wrócili do nowej Polski, przeważnie z przyczyn osobistych. Moje przyjaciółki z osiedla po powrocie nie dostały się na studia, bo ojcowie jako „andersowcy” byli w niełasce. Tylko wyjątkom życie w Polsce jakoś się ułożyło. Powszechnie wiadomo, m.in. ze wspomnień Węglarza z Polskiej Marynarki Wojennej (drukowanych kiedyś w „Kulisach Polonii”), że żołnierze z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, m.in. z armii Andersa, byli w Polsce prześladowani, a nawet więzieni.
Wracając do dnia zakończenia wojny, dodam, że w tych ciężkich chwilach tylko ksiądz podczas mszy św. starał się nas pocieszyć.
Jak?!
Tłumaczył, żebyśmy nie tracili nadziei. Że dotąd Bóg nas nie opuścił, to na pewno znajdzie jakieś wyjście. Na koniec tego nabożeństwa odśpiewaliśmy Boże, coś Polskę…, kończąc słowami Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie. W świetle tego nowego politycznego układu wszystko, to znaczy całe nasze dalsze życie, przybrało nowe wymiary. W pierwszej chwili nikt nie mógł odpowiedzieć na pytanie: Co dalej? Ale większość z nas postanowiła do Polski nie wracać. Już raz będąc pod butem Stalina, uszedłszy cudem z życiem, zdecydowaliśmy się nie narażać na ponowną niewolę.
Ale polska, mimo że skazana na sowietyzm, jakoś się podniosła z ruin.
Ludzie zaczynali sobie w niej układać życie, mimo reżimu.
Z Twojej relacji wynika, że byliście fantastycznie – jak nikt! – przygotowani do służby Polsce po wojnie. Polska z Waszym niepowrotem straciła ogromnie dużo. Byliście młodzieżą ideową, gotową ofiarować wszystkie siły i cały gromadzony przez lata entuzjazm narodowi wyczerpanemu wojną.
Nie żałujesz wyboru?
Nie. Układ w Jałcie i ostateczny wynik wojny – zdrada polskich interesów – był dla nas wielkim wstrząsem. Spadło to na nas jak grom. To wszystko, wydaje mi się, dobrze podsumował harcmistrz prof. dr Wiktor Szyreński, na którego ręce składałam w Afryce przyrzeczenie harcerskie. Ten wybitny psychiatra, kiedyś więzień Łubianek i Butyrek, członek wielu towarzystw naukowych w Kanadzie, USA i Wielkiej Brytanii, żyje do dziś w Ottawie. Jest od lat dla wielu, dla mnie też, wielkim autorytetem moralnym.
Zamiast tłumaczyć samej skomplikowany proces wyboru, wolałabym zacytować jego słowa wypowiedziane na światowym zjeździe „Afrykańczyków” we Wrocławiu w r. 1992:
Oto skazano ją [Polskę] na ciemną noc niewoli, aby zdeprawować nowe pokolenie do granic zupełnego wyczerpania. (…) Część Afrykańczyków wróciła do kraju, ale tam napotkała złowrogi klimat polityczny, sprzeczny z zasadami, w imię których dojrzewali oni na Czarnym Lądzie. Szacunek dla prawdy napotkał opresję zakłamania. Inni rozproszyli się po krajach Wolnego Świata, aby tam porać się z życiem w dwóch kulturach.
Ale i jednym, i drugim i tym w kraju, i tym na dalekich lądach, nie przestał przyświecać ten sam cel, jaki tak głęboko ukochali w Afryce…
Gdzie mieliśmy wracać? To nie my dokonaliśmy wyboru. Zmuszono nas do tego i automatycznie zmarnowano nasz entuzjazm i wiedzę, jakie mogliśmy zniszczonej wojną Polsce ofiarować.
Choć na temat wyboru zadałam ostre pytanie, patrzę na Wasze osiedlenie się w Kanadzie jak na wielkie dobrodziejstwo dla Polski.
Jesteście sercem tego, co w stolicy Alberty się dzieje od końca lat 40.,
Gdy chodzi o polskość. Z całą pewnością Twoje życie i ofiarne zaangażowanie w sprawy polonijne dowodzą, że przeżycia afrykańskie nie poszły na marne. Że Ojczyźnie, zwłaszcza zniewolonej, można się przysłużyć i z daleka.
Staramy się być na swoim podwórku dobrymi ambasadorami polskiego dziedzictwa.
Kto zadecydował o likwidacji osiedli polskich w Afryce?
Władze brytyjskie i Międzynarodowa Organizacja ds. Uchodźców (IRO).
Rodziny wojskowych przyjęła Wielka Brytania. Nasz ojciec po zwolnieni ze służby wojskowej został zakwalifikowany do cywilów.
Wiem, że po likwidacji osiedli mieliście do wyboru Australię, Argentynę i Kanadę. Co przesądziło o wyborze tej ostatniej?
To zasługa ojca, który był człowiekiem dalekowzrocznym i doradzał opcję emigracji do Kanady. Starał się przekonać, że Kanada ma zdrowszy klimat niż np. Australia, a jej fauna i flora zbliżone są do polskiej.
Tropikalny (choć umiarkowanie) klimat nam się uprzykrzył ze względu na choroby i upały, chodziło więc o powrót do warunków najbardziej zbliżonych do tych zapamiętanych sprzed wojny – z Polski. Pomarańczy, bananów i ananasów było pod dostatkiem, ale nam brakowało polskich drzew i owoców.
Twoje życie zatrzymało się więc na czwartym kontynencie. W Kanadzie zapuściłaś głęboko korzenie, jesteś szczęśliwą żoną i matką trojga dzieci. Jak godzisz obowiązki rodzinne ze społecznymi?
Poślubiłam b. marynarza Polskiej Marynarki Wojennej (ORP Dragon) w 1955 r., a dziś jestem już też szczęśliwą babcią pięciorga wnuków.
Teraz, gdy dzieci pokończyły studia i założyły swoje rodziny, mam więcej czasu na pracę społeczną. Od dawna jednak staram się pomagać w pracy różnych stowarzyszeń, nie tylko Federacji. Przed lata byłam prezeską Koła Pań przy SPK w Edmontonie , zaangażowana jestem m.in. w działalności Federacji im. Magdy Tomczak, TPK, KUL-u. Pracę na polu polonijnym traktuje jak obowiązek społeczny, bo w tym duchu nas wychowano.
Wciąż uważam się za osobę szczodrze obdarowaną przez los, bo mam nie tylko szczęśliwy dom, ale i matkę w pobliżu, i rodzeństwo. Praca społeczna to poniekąd także spłacenie długu wobec wielkich Polaków, którzy zadecydowali o naszych losach (gen. Wł. Anders, gen.
Wł. Sikorski), i – wobec Polski.
Życzę Wam wszystkim wielu szczęśliwych lat w zdrowiu, a Tobie ponadto miłych wrażeń ze zjazdu „Afrykańczyków” we Wrocławiu i z podróży na Wileńszczyznę. To chyba nie pierwszy powrót do ziemi rodzinnej?
Właśnie – pierwszy! Przed r. 1989 zorganizowanie podróży do rodzinnej miejscowości (czyli do Republiki Białoruskiej) było raczej trudne.
Kilka lat temu była tam, m.in. w Prozorokach, siostra Emma. Przywiozła mi fotografię kościoła, w którym mnie ochrzczono. Przed ponad pół wieku kościół służył komunistom jako magazyn zboża, ale teraz jest odnowiony i służy katolikom. Z tego kościoła pochodzi też figura Matki Bożej, ukrywana przez parafian przez dziesięciolecia. Modliłam się przed nią kiedyś jako dziecko. Teraz po raz pierwszy będę mieć okazję podziękować Matce Bożej u stóp tego samego ołtarza za ocalenie – siebie i całej rodziny, bo z wyjątkiem ojca i jednej siostry (Lizy) wszyscy żyją.
Wracasz więc tam po 58 latach z nawiązką. Nie boisz się wzruszenia?
Powrót na miejsce urodzenia był cichym marzeniem całego mojego życia. Skorzystam z okazji i przywiozę sobie stamtąd grudkę ziemi na grób w Edmontonie…
Rozmawiała Maria Carlton
Postscriptum: Janina Muszyńska jest aktywna od lat nie tylko w Federacji Polek; przez ponad 10 lat piastowała funkcję prezeski Koła Pań przy SPK, jest od wielu lat wiceprezesem Fundacji im. Magdy Tomczak, przez 4 lata była sekretarką Zarządu KPK – OA, od prawie 20 lat pełni funkcje wiceprezesa Koła Przyjaciół KUL, była też członkinią Zarządu TPK i I wiceprezesem tego Towarzystwa. Za niezwykłe zaangażowanie w pracę społeczną dla Polonii, Polski i Kanady Janina Muszyńska otrzymała różne wyróżnienia i odznaczenia, a mianowicie: Srebrny Krzyż Kombatancki Rady SPK w Kanadzie (1977), Złotą Odznakę Federacji Światowej SPK (1987), Złotą Odznakę KPK (1988), Złoty Medal Skarbu Narodowego RP (1990), Srebrny Krzyż Zasługi RP na Uchodźstwie (1980) i Złotą Odznakę KUL-u
M.Carlton
Źródło: 40 lat Federacji Polek w Kanadzie-Ogniwo nr 3 (Edmonton) 1958-1998
Polskość niejedno ma imię
Artykuły, biografie, wspomnienia, wywiady.
Praca zbiorowa pod redakcją Marii Carlton przy współudziale:
Jadwigi Pierzchajło (przewodniczącej Komitetu Wydawniczego), Teresy Ignasiak, Joanny C. Matejko, Wandy Pawlak
Teresy Szlamp-Frygi i Zofii Wójcickiej.