Maria Kępa
Biografia
Nazywam się Maria Kępa (z domu Rojek). Urodziłam się 31grudnia 1922r. w miejscowości Bobrowniki Małe (obecnie Wierzchosławice), 12km od Tarnowa. Moi rodzice Stanisław i Józefa Rojek opuścili po kilku latach swoją rodzinną miejscowość i wraz z dwójką dzieci przeprowadzili się do miejscowości Jarosławice, koło Łucka, na Wołyniu (dawne Kresy Wschodnie). Tutaj bowiem mojemu ojcu, jako uczestnikowi I-szej wojny światowej przydzielono 12 hektarów ziemi, na której zbudował obszerny dom. Jako „osadnik wojskowy“ ojciec powiększył gospodarstwo dokupując jeszcze 11ha ziemi i w ten sposób staliśmy się zamożniejszą rodziną. Moi rodzice wzorowo prowadzili gopodarstwo i przykładnie wychowywali swoje dzieci, moich trzech braci: Władka, Romana, Eugeniusza i mnie Marię, jedyną córkę. Niestety, nasze rodzinne szczęście zostało zakłócone śmiercią mojej mamy, która osierociła czworo dzieci. Aby sprostać wymaganiom ojca i gospodarza, mój tata po
dwóch latach wdowieństwa ożenił się ponownie z młodszą od siebie o kilkanaście lat sąsiadką. Z drugą żoną mieli troje dzieci, a ja zyskałam jeszcze dwóch braci Henryka i Gustawa oraz siostrę Bogusławę. Zarówno mama jak i ojciec starali się okazywać nam wszystkim dużo troski i przyjaźni rodzicielskiej.Tak więc w harmonii i zgodzie, w radościach i smutkach , ale zawsze w serdecznej rodzinnej atmosferze upłynęło moje 18 lat życia na Wołyniu. I nagle, tragiczny dzień 10 lutego 1940r. Była to sobota, godzina 3:00 nad ranem, kiedy głośne walenie i łomot w drzwi obudziły mnie, moje rodzeństwo i rodziców. Słyszałam krzyki w języku rosyjskim ,, Otwierajcie drzwi“. Przerażeni i zdezorientowani rodzice,
bez słowa wykonali rozkaz i wpuścili ,,obcojęzycznych“ czterech enkawudzistów z bronią w ręku, a po chwili usłyszeli dramatyczną informacje; że musimy natychmiast spakować niezbędne rzeczy i opuścić dom. Następnie rozpoczęli poszukiwania broni (której oczywiście nie znaleźli). Po zakończonej rewizji wyprowadzono nas przed dom,
gdzie czekały na naszą rodzinę sanie zaprzężone w jednego konia. W tak krótkim czasie (20 minut) i w tak dramatycznej chwili strachu, lęku i niepewności, cóż można było zabrać? Otóż mama spakowała w prześcieradła trochę żywności i niezbędne ciepłe ubrania. Tobołki te umieściła na saniach obok siedzących młodszych dzieci. Starsze moje
rodzeństwo, ja i rodzice szliśmy obok sań. Dokąd i dlaczego, nikt nie
wiedział.Wypędzeni z rodzinnego domu na tułaczkę w nieznane, szliśmy w milczeniu z odczuciem krzywdy, zniewolenia i upokorzenia. Po godzinie marszu dotarliśmy do punktu zbornego dla ,,wypędzonych“, a następnie przez 10 godzin jechaliśmy do miejscowości Dubno. Tutaj załadowano nas do bydlęcych wagonów, w których przebywaliśmy 3 noce i 3 dni zamknięci od zewnątrz. Tylko rano i wieczorem wypuszczano po 2 osoby z wagonów, by przynieść z zewnątrz wodę. Oczywiście
odbywało się to pod czujnym okiem enkawudzistów, uzbrojonych po zęby. Tak więc, gdy wszystkie bydlęce wagony zapełniono wysiedleńcami, pociąg ruszył w kierunku Zdołbunowa ostatniej polskiej placówki graniczącej ze Związkiem Sowieckim . Tutaj przeładowano nas do rosyjskich wagonów(szerokotorówka), po 80 osób w każdym. Jak
wyglądało to wewnątrz, można to sobie wyobrazić; mroźna zima, więc piecyk do ogrzewania, prycze do leżenia lub spania całymi rodzinami na jednej, i toaleta czyli dziura w podłodze wagonu. W tak ekstremalnie prymitywnych warunkach uwłaszczających godności człowieka musieliśmy się godzić na zgotowany nam los.
Kiedy pociąg ruszył, rozległ się dolatujący także z sąsiednich wagonów głośny śpiew, będący prośbą, modlitwą, błaganiem: ,, Boże coś Polskę“ ,,Pod Twoją Obronę“, „Jeszcze Polska nie zginęła“.,,Nie rzucim ziemi“. Pieśni patriotyczne i religijne przeplatały się z
modlitwą, stukotem kół, płaczem dzieci, ciszą rozpaczy i zadumą nad ,,jutrem“. W atmosferze niepewności, lęku i rozpaczy jechaliśmy około dwa tygodnie. 25 lutego dotarliśmy do Kotlasu i tutaj kończyła się kolej. Z wagonów wpędzono nas do potężnej szopy, a następnie rozdzielono całe rodziny na różne ,,posiołki“ (miejsca zsyłki i obozy pracy). Moja rodzina dotarła po tygodniu pieszej wędrówki do posiołka ,, Lednio“. Tu,
jako 9 osobowa rodzina, dostaliśmy wraz z drugą rodziną barak z dwoma pryczami i paleniskiem. Następnego dnia zapędzono nas do pracy w lesie.Wcześniej jednak musieliśmy wytyczyć łopatami drogę, usuwając bryły zamarzniętego śniegu i sterczące pnie. Mnie przydzielono do wywożenia ściętych drzew z lasu na miejsce spławu, nad rzekę. Pracowałam tak cały miesiąc, powożąc sanie zaprzężone w przymierającego głodem, wysiłkiem i zimnem konia, ciągnącego bale do rzeki. Potem mnie przeniesiono do miejscowości Ozierne, gdzie znajdował się obóz pracy i ,,prania mózgów“ młodych komsomolców rosyjskich. Tutaj młodzież polską zamierzano uczyć szacunku i podziwu
dla wszystkiego co rosyjskie, aby znienawidzić wszystko co jest polskie. Jednak ta akcja propagandowa nie powiodła się Sowietom, gdyż wszyscy młodzi Polacy (a było nas 13 dziewcząt i 13 chłopców) jak tylko mogli, unikali ideologizujących i propagandowych zebrań i rozmów. I choć co kilka dni zmuszano nas pod groźbą osadzenia w więzieniu do udziału w szkoleniach, nasze myśli i serca były zawsze przy wszystkim co polskie ,, Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy“. Tutaj w Oziernem ciężko pracowałam w ekstremalnie trudnych warunkach, gdzie temperatura dochodziła do -50° C. Nie miałam odpowiedniego ubrania i obuwia, które by chroniło mnie przed zimnem i wilgocią więc nabawiłam się ciężkiego zapalenia stawów nóg i rąk. Ból okazał się ponad moje siły.Nie mogłam ani spać, ani siedzieć, ani leżeć. W końcu nocą wychodziłam nad rzekę, by w lodowatej wodzie moczyć ręce i nogi. To dawało mi chwilową ulgę w bólu. Wystarczyło, że wyjęłam kończyny z zimnej wody i ból wracał. Obozowy lekarz nie wierzył w moją chorobę, twierdząc, że symuluję, by uniknąć pracy. Cóż było robić?, przecież byłam młoda, chciałam żyć. Chodziłam do pracy przez 2 tygodnie z wiadrem
napełnionym zimną wodą, zanurzając w nie raz jedną, raz drugą rękę. Któregoś dnia zdarzył się jednak cud. Pewna zesłanka Rosjanka zauważyła mnie i moje cierpienie Zaprowadziła do swego domu. Tutaj w gorącej kąpieli trzymała mnie przez kilkadziesiąt minut pomagał jej i mąż i synowie. Cierpiałam niewyobrażalne męki. Kiedy osłabiona,
rozgrzana i wycieńczona potwornym krzykiem znalazłam się w nagrzanym łóżku, wówczas zapadłam w kamienny sen i spałam pełne 24 godziny. A mój, anioł stróż ta dobra kobieta skontaktowała się z lekarzem i przekonała go o moim cierpieniu. Natychmiast umieszczono mnie w szpitalu, lecz z braku odpowiednich leków, przez tydzień podawano mi jedynie morfinę, a później rozpoczęto rehabilitację kąpielami, masażami i gimnastyką, by rozćwiczyć przykurcze mięśni. Jednak byłam za słaba na tego rodzaju zabiegi, więc zrezygnowano z nich i jedynie stosowano kąpiele słoneczne. Po 4 i pół miesiącach szpitalnej kuracji w Słowotczykowie powróciłam do swego
komsomolskiego posiołka. Aż tu nagle ogromna radość! Tutaj w Oziernem zastała mnie ,,amnestia“. Oświadczono mnie i mojej rodzinie, że jesteśmy wolni i możemy wrcać do Polski. Niby wolni, a jednak pilnowani i nadal sterowani przez Sowietów, musiliśmy powrócić do Kotlasu wozami konnymi, by tutaj w Kotlasie przesiąść się już do pociągu osobowego, ale nadal pod eskortą enkawudzistów. Tym sposobem najpierw pociągiem, a później barkami przez rzekę Amudarię dotarliśmy do Nukusu w Kazachstanie. Tutaj razem z rodzicami i rodzeństwem zamieszkaliśmy w starym domu i żeby móc dalej żyć, ciężko pracowaliśmy. Po 3-ch tygodniach Rosjanie poinformowali nas, że wyjeżdżamy do Polski. I tak się stało; najpierw wozami zaprzężonymi w bawoły dojechaliśmy do rzeki Amudarii. Tu załadowano nas na 4 barki i przewieziono do Uzbekistanu. W czasie podróży barkami nie otrzymywaliśmy ani wody do picia, ani jedzenia. Ratowała nas
tylko brudna, zamulona woda z rzeki. Nic dziwnego, że ludzie umierali co chwilę z głodu i z pragnienia.
W Uzbekistanie, w miejscowości Kasan Uli umieszczono całą moją rodzinę wraz z inną także kilkuosobową we wspólnej lepiance.W Kasan Uli uprawiano bawełnę, zatrudniliśmy się więc wszyscy przy zbiorze i pakowaniu bawełny. Po dwóch tygodniach usłyszałam, że w Guzarze, oddalonym od nas ok. 100 km formuje się wojsko polskie, a był to luty 1942r. I co dla mnie było niezwykle ważne, że do służby przymowane są także kobiety. Na tę wiadomość zareagowałyśmy błyskawicznie razem z koleżanką Helą. Wskoczyłyśmy ,,na gapę“ do pędzącego pociągu, by dotrzeć do Guzaru, gdzie naboru do wojska polskiego dokonywała komisja wojskowa. Na miejscu okazało się, że na okres 2 tygodni komisja wstrzymała przyjmowanie do służby.Cóż więc było robić? należało
przeczekać, ale jak? bez pieniędzy, jedzenia, dachu nad głową ? Na szczęście swoją przyjazną dłoń wyciągnął do nas działający na miejscu PCK, który zapewniał całodobowe przeżycie: dach nad głową, kąt do spania, co w moim przypadku było to siedzące miejsce pod stołem, dzielone z trzema koleżankami i nieco jedzenia. W międzyczasie dowiedziałam się, że można starać się o zatrudnienie w medycznej służbie cywilnej, przy chorych na tyfus i dezynterię. Opatrzność sprawiła,że decydującym o tego rodzaju zatrudnieniu okazał się znajomy sprzed wojny.mojego taty, lekarz. Podjęłam więc pracę ponad siły psychiczne i fizyczne, gdyż branie „ w objęcia“ nieżyjącego już, by
móc go rozebrać i umieścić na ciele dane osobowe – graniczyło z szaleństwem. A jednak przemogłam przerażenie i lęk, bowiem chciałam żyć, więc trzeba było pracować. Z czasem zostałam przyjęta do służby medycznej w polskim wojsku. Po 6 miesiącach szkolenia i jednoczesnej pracy pielęgniarskiej wyjechałam z Guzaru do Krasnowodska.
Tutaj na terenie wojskowego szpitala opiekowałam się chorymi i rannymi
przywiezionymi z transportu. Często też dyżurowałam w porcie, gdzie odbywał się wyładunek ludności cywilnej (wysiedleńców), czekających na statek do do Persji (Iran). Po miesiącu czasu dołączyłam do swego macierzystego szpitala wojskowego i wspólnie wreszcie wyjechaliśmy z Rosji, z tego zniewalającego kraju, do Pahlevi w Persji. Tutaj natychmiast poddaliśmy się ogólnej dezynfekcji, zmieniliśmy brudne
ubrania na eleganckie mundury angielskie. Poczucie wolności było niesamowite. Szczęśliwa i wolna duszą umysłem i ciałem
ujrzałam Morze Kaspijskie. Bez chwili wahania wskoczyłam w porywające fale, aby oddać się rozkosznej kąpieli. Ale coś dziwnego zaczęło się ze mną dziać. Zamiast przybliżać się do brzegu, fale unosiły mnie w głąb morza – czyżby znów w stronę Rosji? Jednak cudem ocalałam.
U boku wojska polskiego, w służbie medycznej armii gen. Andersa zaczęła się moja dalsza droga z Iranu do Iraku, gdzie odbyłam 10 miesięczne szkolenie wojskowe przygotowujące nas do walki z Niemcami (jako Pomocnicza Służba Kobiet). Z tamtąd przez Palestynę i Egipt dotarliśmy do Włoch. Był to rok 1943 i na terenie Włoch odbywały się nadal ćwiczenia żołnierzy i aktywna praca służb medycznych. Mój szpital
polowy (nr.3) przygotowywał się do pracy w okolicy Monte Casino w maju 1944. W czasie bitwy o Monte Casino zwożono nam bez przerwy rannych zolnierzy. Szpital pracowal przez 24 godzin na dobę bez przerwy. Ale naszą dumą było to, że 18 maja 1944 r.polscy żolnierze zawiesili polską flagę na gruzach klasztoru Monte Casino.
Nadal służyłam w wojsku polskim na terenie Włoch aż do września 1946r. Wtedy już jako żona kwatermistrza wojskowego (zaopatrzeniowca) Mieczysława Kępa, razem z mężem wyjechałam do Anglii. Tutaj dopiero wiosną 1947 r., po demobilizacji zakończyłam definitywnie służbę wojskową. Jeszcze przez 3 lata mieszkałam i
pracowałam w szpitalu cywilnym w Anglii. Potem wraz z mężem wyjechałam do Lethbridge w prowincji Alberta w Kanadzie. Początki okazały się trudne, ale i na trudy są różne sposoby. Zapobiegliwy mąż zatrudniał się w coraz to lepiej płatnej pracy, a ja zajmowałam się prowadzeniem domu i synkiem Edwardem. W wolnych chwilch od zajęć
domowych udzielałam się społecznie w polskiej szkółce sobotniej. Wraz z trzema innymi Polkami pomagałyśmy nauczycielowi przy organizacji okolicznościowych imprez, inscenizacji i jasełek. W Albercie mieszkaliśmy ponad 5 lat, a następnie co kilka lat przenosiliśmy się w różne miejsca w Kanadzie w poszukiwaniu lepszej pracy i pewniejszej stabilizacji. Aż w 1966r. zamieszkaliśmy w Nanaimo, na Vancouver Island (BC), gdzie mieszkam już niestety sama do chwili obecnej. Tutaj w Nanaimo przeżyłam wiele wspaniałych i szczęśliwych chwil z najbliższymi-
mężem , synem i przyjaciólmi. Ale i tutaj dosięgnął mnie tragiczny cios, bowiem w wypadku samochodowym zginął mój jedyny ukochany syn (1979) i po jakimś czasie zmarł mój mąż (1996).
Musiałam jednak dalej iść przez życie, dźwignęłam się z beznadziei i rozpaczy, by móc służyć nadal i żywym i umarłym.
Maria Kępa Tekst spisany ręcznie przez p. Janinę Myć, nauczycielkę z Polski, będącą z wizytą w Nanaimo w 2011r.
Opracowanie – Zofia Kamela Dodatek Redakcji:
Pańtwo Kępowie, a szczególnie Maria Kępa byli niestrudzonymi organizatorami wszelkiego rodzaju pomocy dla rodzin przybyłych do Nanaimo (BC) w polskiej immigracji posolidarnościowej (1981-1989).
Maria (zwana popularnie Mary lub Marysia) była dla nich pracownikiem socjalnym, przyjacielem, pielęgniarką i serdeczną opiekunką dzieci, które nazywały ją babcią, lub ciocią. Dom państwa Kępów był zawsze otwarty dla wszystkich immigrantów, ich rodzin i znajomych, a gościnność Marii oraz jej kuchnia godna najwyższego uznania i naśladowania.
Maria nadal mieszka w Nanaimo i mimo podeszłego wieku dzielnie walczy o zdrowie po wypadku, w którym 2 lata temu, na przejściu dla pieszych uderzyła ją ciężarówka. Hart Jej ducha wyniesiony z przeżyć
syberyjskich i wojennych, a także z rodzinnych przeżyć, może być inspiracją dla wszystkich tych, którzy spotkali się z Mary w życiu, tak jak jest to dla mnie i dla mojej rodziny.
Zofia Kamela