Urodziłem się 12 kwietnia 1922 w małej wiosce w południowo-wschodniej Polsce o nazwie Różanka. Różanka była w powiecie Kamionka Strumilova, województwo Tarnopolskie. Byłem najmłodszy z 15-ga dzieci, z których siedmioro przeżyło. Miałem czterech braci: Rudolfa, Jana, Ludwika i Wiktora i dwie siostry: Karolinę i Różę. Wieś, z której pochodzę była pobliżu miasta Lwów. Lwów zawsze był nazywany "Wenecją
Małej Polski". Pochodzę z rodziny rolników. Mój ojciec Franciszek był rolnikiem i jak większość ludzi w młodości służył w polskiej armii i walczył w I wojnie światowej. Mój brat Jan był w wojsku i walczył w tej samej wojnie. Mój ojciec został ranny w czasie wojny, co w późniejszych latach przyczyniło się do jego śmierci. Miałem zaledwie trzy lata, kiedy umarł ojciec. W 1924 roku, w wieku 25 lat moja siostra Karolina wyemigrowała do Kanady. Ona była pierwszą z naszej rodziny, która wyruszyła w świat. W 1928 roku Karolina sprowadziła do Kanady moich dwóch braci: Rudolfa i Jana. Rudolf ożenił się, miał pięcioro dzieci i
osiedlił się w Moon Lake. Zmarł w 1980 roku. Jan zmarł w 1943. Po kolei, jeden za drugim, starsze rodzeństwo opuściło rodzinne strony. Tylko Ludwik, Wiktor i ja wraz z mamą zostaliśmy na gospodarstwie. Życie nam się układało nieźle, mieliśmy mało potrzeb. W 1938 roku kupiliśmy kawałek ziemi w Radziechowie, jakieś 10 km od naszego miejsca zamieszkania. W 1939 roku przeprowadziliśmy się na zakupione
gospodarstwo. Mieliśmy plany na przyszłość; podzielić ziemię między nas trzech braci. Na wiosnę zasialiśmy pole, a na jesieni sami skosiliśmy i zebraliśmy wszystko z pola. Mieliśmy wszystkie maszyny rolnicze. W gospodarstwie mieliśmy 7 krów i 3 konie co było wystarczająco dużo dla przeciętnego rolnika. Budziło nas pianie koguta, chowaliśmy kury i świnie. Mieliśmy wszystko i byliśmy samowystarczalni.
We wrześniu 1939, wszystko się zmieniło dla nas w Polsce. Pierwszego września 1939 roku, Niemcy napadli na Polskę. Bombardowali miasta, linie kolejowe i mosty. Armia polska dzielnie walczyła, ale polska artyleria nie mógła się równać z nowoczesną zmechanizowaną i dobrze zorganizowaną armią niemiecką. Siedemnastego września
wojska sowieckie wkroczyły na terytorium Polski, atakując ze wschodu. Polska była zmuszona walczyć na dwa fronty. Nie trwało to długo. Ludzie byli zdezorientowani, bo propaganda sowiecka obiecywała wyzwolenie dla ludzi osiedlonych na ziemiach
wschodnich. Inni myśleli, że Sowieci przybyli z pomocą, żeby wspólnie z polskim wojskiem walczyć przeciw Niemcom. Bardzo szybko zorientowaliśmy się co zamierzali
Sowieci. Nasze życie zmieniło się na zawsze 10-go lutego, 1940 roku. Dzień ten, który jak każdy inny zapowiadał się jako mroźny normalny dzień w lutym, zmienił się w koszmar. Sowieci wjechali na nasze podwórko wczesnym rankiem. Mocnym waleniem w drzwi, natychmiast pobudzili nas wszystkich. Mieli listę z nazwiskami tych co mieli wysiedlać.
Sprawdzili czy nazwiska na liście zgadzają się z domownikami. Dorosłych mężczyzn pilnowali z bronią w ręku, a kobietom, dali godzinę do spakowania się. Rozkazali żebyśmy zaprzęgli konie do sań (wiedzieli że mamy sanie). Spakowane rzeczy wrzuciliśmy na sanie i matka, brat Wiktor i ja wdrapaliśmy się na sanie rozpoczynając
podróż, wiadomą tylko Bogu. Dojechaliśmy do najbliższej stacji kolejowej w miasteczku Chołojów (obecnie na Ukrainie). Ludzie przybywali z innych gospodarstw pod nadzorem rosyjskich żołnierzy.
Na stacji czekały na nas zimne wagony do przewożenia bydła, które bardzo szybko zostały wypełnione ludźmi. Wagony były wyposażone w dwupiętrowe prycze przymocowane do ścian wagonów. Rodziny pozajmowały miejsca na pryczach a bagaż był złożony na podłodze między pryczami. Na środku wagonu stał piecyk i troche opału.
Dziura w podłodze miała służyć do zaspokojenia potrzeb fizjologicznych. Po załadowaniu i sprawdzeniu wiarygodności listy, wagony zaryglowano i rozpoczęła się podróż w nieznane.
Jechaliśmy w tych trumnach trzy tygodnie w głąb Rosji, w kierunku Archangielska. Wreszcie dotarliśmy do Kotłasu. Kotłas był bramą do północnej Rosji, jak również miejscem przejściowym dla zesłańców. Tu w Kotłasie dzielono ludzi na grupy i wysyłano do wyznaczonych obozów pracy rozsianych po całym rejonie Archangielska. Po opuszczeniu wagonów zaprowadzono nas do budynku, który prawdopodobnie kiedyś
mógł być kościołem. W krótce po przybyciu tam, Sowieci podjechali saniami i załadowano nas na sanie. Zaczęliśmy następny etap naszej podróży. Jechaliśmy przez jakieś 300 mil. Na noc zatrzymywaliśmy się w barakach obozów, które napotykaliśmy po drodze, gdzie dawano nam kawałek czarnego chleba i gotowaną wodę, zwaną „kipiatokiem“ lub też jakąś bez smaku zupę. Droga którą jechaliśmy prowadziła przez gęste lasy. Po obydwu stronach drogi nie było nic widać za wyjątkiem drzew i krzewów charakterystycznych dla tej części Syberii. Wreszcie dotarliśmy do obozu zwanego Nizhnamuchna. Przed nami zobaczyliśmy duże
baraki i kilka małych zabudowań. Wyglądało, że przed nami byli tu ludzie. Zmęczeni i wycięczeni znaleźliśmy się w miejscu, które Sowieci zdecydowali, że będzie naszym domem. Ja z mamą tutaj pozostaliśmy, a brat Wiktor został przydzielony do innego obozu. Sowieci nie rozpieszczali nas. Następnego dnia po przyjeździe, wysłano nas w las
ścinać drzewo. Matka pozostała w baraku, bo była słaba i już w podeszłym wieku. Zostając w baraku robiła co mogła, żebyśmy mogli przeżyć. W krótce po naszym przyjeździe, zjawili się przełożeni obozu szukając cieśli pośród internowanych, których potrzebowali do postawienia mniejszych baraków. Zgłosiłem się, chociaż nigdy w życiu nie trudniłem się stolarką. Wzięli mnie i na wiosnę rozpoczęliśmy
pracę nad budową nowych baraków. Jedyne narzędzia jakie mieliśmy to były siekiery. Siekierami wykonywaliśmy wszystko. Wśród nas byli ludzie z naszej wioski. Po skończeniu budowy baraków, my wraz z 4-ma innymi rodzinami byliśmy pierwszymi, którzy otrzymali miejsca w nowych barakach. Mając znajomych blisko, życie w obozie wydawało się znośne. Przynajmniej mogliśmy dzielić się naszą niedolą, wrzuceni wśród
obcych do tej „ nieludzkiej ziemi“. W baraku nic nie było, prócz czterech ścian i jednego okna. To był nasz dom. Pobudowaliśmy dwupiętrowe prycze, gdzie dolne były oddane starszym i chorym. Młodsi i silniejsi zaś ulokowali się na tych wyższych. Nie było materacy, ale nasz obóz był blisko potoku gdzie na brzegu rosły chwasty i miękkie trawy.
Chwasty i trawy wyschły i przemieniły się w miękkie siano, które zebraliśmy, żeby służyły nam jako materace. Dostaliśmy cegły, z których zbudowaliśmy w baraku piec, na którym ustawiliśmy metalową płytę, gdzie można było gotować wodę i posiłki. Drzewa do pieca mieliśmy pod dostatkiem i za darmo. Z jedzeniem był problem. Obóz miał sklep dla zaopatrzenia i kuchni. Ci co mieli pieniądze mogli stać w kolejce i kupić trochę żywności za swoje ruble. Reszta musiała się zadowolić czarnym chlebem i zupą, które były racjonowane.
Całe lato budowaliśmy baraki, ale gdy przyszła zima zostaliśmy wysłani z powrotem do pracy przy ścinaniu drzew, które było transportowane rzeką Dźwiną. Nie dostaliśmy odpowiedniego ubrania tylko to co przywieźliśmy z domu. Bardzo powszechne były „walonki“, ciepłe filcowe obuwie które chroniło przed zimnem i wilgocią. Te walonki musieliśmy sobie kupić, jeżeli mieliśmy za co. Miałem zaledwie 18 lat, kiedy zostałem odpowiedzialnym za nasz barak. Jako osoba odpowiedzialna za barak, musiałem co dzień informować NKWD o mieszkańcach baraku: kto był chory, kto nie mógł iść do pracy danego dnia itp. Jedna z rodzin, sąsiedzi
nasi z Polski, miała 4 dzieci w tym 16-letnią córkę. Pewnego dnia postanowili wysłać córkę do pobliskiego kołchozu, ażeby kupiła trochę żywności. Wiedziałem o tym, ale zataiłem informację przed NKWD. Młoda dziewczyna poszła do kołchozu, zwanego Kornulov, a reszta poszła do pracy, jak zwykle. Pech chciał, że zauważył ją policjant gdy
wracała z tego kołchozu.Komendant natychmiast wysłał po mnie. Wchodząc do biura zastałem go przy biurku, a na biurku zauważyłem naładowany rewolwer. Po naganie, dlaczego nie powiadomiłem NKWD o nieobecności dziewczyny, zostałem aresztowany i zamknięto mnie w małym bez okien pomieszczeniu. Było tam bardzo zimno i ciemno. Po
jakimś czasie wszedł inny policjant skuł mnie w kajdanki i oznajmił że jedziemy na wycieczkę. Po głowie chodziły mi najczarniejsze myśli. Policjant dosiadł konia a mnie przywiązał sznurem i skuty szedłem za nim. Doszliśmy do miejscowości Tojma (Wierchnieja Tojma), która była oddalona o jakieś 40 km. Po przybyciu do Tojmy, umieszczono mnie w areszcie. Następnego ranka rozzłoszczeni enkawudziści wytłumaczyli mi jak wielkie było moje wykroczenie, że nie zgłosiłem im iż dziewczyna
poszła do kołchozu zamiast do pracy. Najbardziej byli przerażeni tym, że dziewczyna mogła była uciec. Oświadczyli, że gdyby to był mężczyzna, to napewno byłby już w drodze do Finlandii. (Broń Boże, że ktoś ośmieliłby się szukać wolności w tej nieludzkiej ziemi.) Zabrali mnie na polanę. Przywiązali do brzozy i już mieli mnie rozstrzelać, gdy nagle pojawił się oficer, który mnie aresztował dzień wcześniej. Rozkazał
enkawudzistom, ażeby nie wykonywali wyroku na Julianie Lang Frankowiczu (W Rosji imię ojca jest dodane do imienia i nazwiska syna). Przyznał, że źle zrobiłem, nie zgłaszając nieobecności dziewczyny, ale że byłem dobrym robotnikiem i nigdy nie sprawiałem mu problemów. Więc odwiązali mnie od brzozy, powiedzieli że miałem szczęście i kazali wracać tam skąd przyszedłem. Nie trzeba było mi dwa razy mówić, jak
najszybciej zniknąłem im z oczu i zmęczony wycięczony fizycznie (nie miałem nic w ustach przez 3 dni) zacząłem wędrówkę spowrotem do obozu. Nie wiem jak daleko zaszedłem, kiedy zauważyłem mężczyznę jadącego saniami. Okazało się, że był to Rosjanin z okolicy, który przybył do lasu, ażeby naciąć gałęzi brzozy na paszę dla bydła. Zatrzymał się i wziął mnie na sanie. Zawiózł mnie do siebie, dał 4 kubki „kipiatoku“.
Rozgrzałem się tą gorącą wodą i dalej ruszyłem w drogę, mimo ciemności. Gdzieś w połowie drogi usłyszałem jakieś odgłosy i zauważyłem światła przed sobą. Zdecydowałem się iść w kierunku świateł. Okazało się, że to był barak, a ludzie którzy tam mieszkali byli mi znani. Pozwolili mi zostać na noc i w cieple przespałem się, a rano
ruszyłem w dalszą drogę. Kiedy przybyłem do obozu, wszyscy byli w szoku, a zarazem podekscytowani że jestem żywy. Byli przekonani, że zostałem rozstrzelany. Najbardziej szczęśliwą była moja mama.
W tym obozie byliśmy aż do późnego lata 1941r. W czerwcu, Hitler wycofał się z Paktu Ribbentrop-Mołotow i Niemcy zaatakowali Związek Radziecki. Stalin wiedział, że nie poradzi sobie z Niemcami, więc dołączył do Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, A tym samym Związek Radziecki znalazł się po stronie Aliantów. Dzięki temu, Stalin doszedł do porozumienia z generałem Sikorskim, Naczelnym Wodzem Polskich Sił
Zbrojnych i premierem Rządu na Uchodźstwie, co umożliwiło stworzenie armi polskiej na terenie Związku Radzieckiego. Ogłaszono ,,amnestię“ dla polskich obywateli, znajdujących się na terenie Rosji. W naszym obozie komendant NKWD zwołał zebranie, na którym zostaliśmy powiadomieni o amnestii i o tym, że jesteśmy wolni. Po tak upragnionej wiadomości zebraliśmy się rodzinami i zaczęliśmy planować jak tu się wydostać z tej ,,nieludzkiej ziemi“. Spakowaliśmy to, co kto miał i wyruszyliśmy w
stronę Kornulova. W pobliżu była rzeka, więc nacięliśmy drzew i zbudowaliśmy dość mocną tratwę. Tratwa była wystarczająco duża, ażeby pomieścić starszych, osłabionych, matki i dzieci oraz całe nasze mienie. Mężczyźni przywiązali liny do tratwy i idąc brzegiem sterowali tratwą. Płynęliśmy tą rzeką, aż do Tojmy. W Tojmie było dużo
holowników używanych do spływu drzewa rzeką Dźwiną. Złożyliśmy się i wynajęliśmy łódź, którą popłynęliśmy do Kotłasu. Po dotarciu do Kotłasu wykupiliśmy miejsca w wagonie towarowym. Pociągiem
dojechaliśmy do Buzułuku, gdzie armia polska miała punkt zbiorczy dla tych, co chcieli wstąpić do wojska. Jak wielkie było nasze rozczarowanie, gdy po przybyciu do Buzułuku, powiadomiono nas, że już w tym punkcie nie przyjmują i że musimy jechać dalej na południe. Dostaliśmy nowe bilety i pojechaliśmy w stronę następnego punktu
zbiorczego. Nie jestem pewien, gdzie dokładnie wylądowaliśmy, ale jest pewne, że był to rejon uprawy bawełny gdzie było dużo kołchozów, które potrzebowały ludzi do pracy przy zbieraniu bawełny. W zamian za pracę dostaliśmy miejsce, gdzie się można było przespać, a była to lepianka. Pogoda tu też była znacznie lepsza. Nie było zapłaty
pieniężnej, ale za naszą pracę dostaliśmy trochę zboża i jakoś przeżyliśmy w tych prymitywnych warunkach. Pracując w kołchozie, dowiedzieliśmy się, że dalej na południe formuje się wojsko. Z bratem Wiktorem postanowiliśmy natychmiast wyruszyć. W końcu marzenie wstąpienia do wojska polskiego na ziemi rosyjskiej zostało spełnione
i 21 lutego 1942 roku postawiliśmy pierwsze namioty wojskowe. W krótce po przybyciu do jednostki wojskowej zachorowałem na tyfus. W podobnej sytuacji znalazł się Wiktor Szabunio, którego poznałem na trasie. Byliśmy obydwaj poddani kwarantannie przebywając w szpitalu przez dwa tygodnie. Dzień po naszym opuszczeniu szpitala,
dowiedzieliśmy się, że odjeżdżamy do Krasnowodzka, a stamtąd statkiem do Pahlavi. Krasnowodzk, był to port w Turkmenstanie, z którego przewożono statkami tak ludzi jak i różnego rodzaju towary. Były też statki przewożące węgiel. Polscy żołnierze jak i polska ludność cywilna też znalazła się na tych statkach i w ten sposób wydostała się z
Rosji, przybywając do Pahlavi (Bader Anzali), portu w Persji (Iran). Wiktor i ja przybyliśmy do Pahlavi w Niedzielę Palmową, 24 marca 1942 roku. Znalazłem się w polskim wojsku, które było pod komendą brytyjską. Zostałem szeregowym nr. 1922/111. Bnajpierw w 9-tej Lekkej Artylerii, a później przeniesiono mnie do 10-tej Lekkiej Artylerii (Oddział pomocniczy typu B). Z czasem zostaliśmy przekształceni w Polski 2-gi
Korpus. Jak tysiące innych polskich żołnierzy przeszliśmy tę samą gehennę wojenną. Z Pahlavi do Iraku, później była Palestyna, Egipt i Włochy. Walczyliśmy pod Monte Cassino, otwierając Aliantom drogę do Rzymu. Ja walczyłem w jednostkach ciężkiej artylerii. W mojej pamięci, bitwa o Monte Cassino była najbardziej wyczerpującym
przejściem w moim życiu i została wyryta w mojej pamięci na zawsze. Przyjechałem wraz z ciężką artylerią do t.zw. “ Kotliny Śmierci”. Miejsce to było punktem zbornym, w którym były przygotowane zapasy amunicji, benzyny, wody i żywności. Stamtąd co 3 godziny jeden ciągnik z działem artyleryjskim i obsługą 10-ciu osób wychodził na zajęte stanowisko. Kotlina i stanowiska cały czas były zaciemniane świecami dymnymi. 11
maja 1944 r. o godz. 11-tej w nocy, na sygnał wystrzelonej rakiety, ruszyło natarcie. Rozpoczęło się ,, piekło na ziemi”; 1100 dział alianckich, cała artyleria 5-tej i 8-mej armii, w tym 2-go Korpusu ostrzeliwała wszystkie stanowiska artylerii i moździeży nieprzyjaciela. Pierwsze natarcie z 11-go na 12-go maja nie udało się i rozpoczęliśmy
nowe 13 maja. Zasięg strzału do celu wynosił 22 km. Przewidziane były 4 pociski na minutę, ale myśmy ładowali 6-7. Lufy były tak bardzo rozgrzane, że zdarzyło się nawet, iż lufa się oberwała.
Całe szczęście, że nikt z obsługi nie został zabity. Podczas ofensywy, wszyscy byli przemęczeni do ostatnich granic, do tego stopnia, że w pewnym momencie podmuch wystrzału zrzucił mego śpiącego kolegę z jego miejsca i nawet się nie obudził. Ja sam byłem tak bardzo wyczerpany, że pragnąłem umrzeć. Szczęśliwie jednak dotrwaliśmy w
walce do zwycięstwa. Po zakończeniu wojny, zdecydowałem się opuścić Włochy i wyjechać do Wielkiej Brytanii. Przyjechałem do Edynburgu w 1946 roku. Byłem tam rok i pracowałem w szpitalu wojskowym jako kierowca, jeżdżąc wojskowymi karetkami pogotowia. Po roku pobytu w Szkocji, zostałem zwolniony z wojska. Za moją służbę w wojsku zostałem odznaczony: Brązowym Krzyżem Zasługi, Medalem Wojska Polskiego,
Krzyżem Monte Cassino, Gwiazdą Obrony 1939 – 45 (Włochy), Medalem Wojennym (1939 – 1945) i Medalem Obrony.
Na zaproszenie naszej siostry Karoliny mieszkającej w Kanadzie, razem z bratem Wiktorem przybyliśmy do Halifaxu statkiem "Acquitania“ 1-go lipca, 1947r. Na początku naszego życia w Kanadzie, pracowaliśmy na farmie naszej siostry niedaleko Drumheller. Potem, z bratem Rudolfem, który osiedlił się w Kanadzie wcześniej, zaczęliśmy pracę w lesie przy wyrąbie drzew w okolicach Moon Lake. W 1949 roku, kupiłem sobie ciężarówkę i woziłem deski z lasu do Edmonton. Janinę Kuzio poznałem w 1951 roku, którą poślubiłem tego samego roku 24 listopada.
Zamieszkaliśmy w Edmonton, gdzie wychowaliśmy dwóch synów, Henryka i Tadeusza i córkę Helenę. Dzieci nasze założyły już rodziny i wzbogacili nas dziesięciorgiem wnucząt. Mieszkając w Edmontonie, zaangażowałem się w życie polonijne. Od 1950 roku jestem
czynnym członkiem Stowarzyszenia Polskich Kombatantów, do którego wstąpiłem będąc jeszcze we Włoszech. Za pracę społeczną w Towarzystwie Polskich Kombatantów otrzymałem 3 medale: brązowy, srebrny i złoty. Pracowałem społecznie dla Polskiej
Kasy Oszczędnościowej za co odznaczono mnie złotym medalem za pracę w społeczności polskiej w Edmonton. W 1978 roku rząd kanadyjski uhonorował mnie Krzyżem Zasługi. Tekst: Julian Lang
Opis zdjeć:
1. Julian Lang, Włochy, 1945r.
2. Zdjęcie żołnierzy polskich koło Ancony, pierwszy od prawej Julian, 1945r.
3. Julian w Edinburgu, Szkocja, 1945r.
4. Julian w Kanadzie, Moon Lake, koło Drayton Valley, 1947r.
5. Julian Lang z rodziną w Edmonton, 1967r.Od lewej stoją syn Heniu, Julian,
żona Janina, syn Tadziu i córka Helenka
6. 50-lecie małżeństwa pp. Langów w otoczeniu rodziny 2001r.
7. Krzyże i medale Juliana za udział w walkach na froncie II wojny światowej
8. Złota odznaka za udział w walkach 1942-1946r. w oddziałach polskiej armii gen. Andersa
Tłumaczenie tekstu angielskiego na jęz.polski: Helena Fita
Opracowanie: Zofia Kamela i Helena Fita