Jan Karol Szklarz
Biografia
Urodziłem się 22 stycznia 1917r. w Jaskowicach, powiat Złoczów, woj. Tarnopolskie Uczęszczałem do szkoły w Jaskowicach, Olesku i częściowo Złoczowie, gdzie ukończyłem 7 klas szkoły podstawowej. W roku 1936 wstąpiłem do Wojska Polskiego jako ochotnik 12 Pułku Altylerii w Złoczowie. Jako ochotnik musiałem włożyć dużo pracy, aby dorównać wszystkim starszym kolegom. Ukończyłem kurs łączności i kurs szkoły podoficerskiej, gdzie zostałem awansowany do stopnia bombardiera i do kaprala rezerwy. Po zwolnieniu z wojska ukończyłem kurs ,,nadzorów drogowych” i na wiosnę 1939r. złożyłem 3 podania o pracę. Po 3-ch tygodniach zostałem przyjęty do Komendy Głównej Policji Państwowej w Warszawie, gdzie pracowałem aż do wybuchu wojny.
1-go września 1939r. byłem na służbie w Koninie, kiedy hitlerowcy zaatakowali miasto z lądu i z powietrza. Nie wierzyłem własnym oczom, jaką straszną dewastację powodowały ich naloty bombowe. Budynki waliły się jak “ jak domki z kart”, a żołnierze polscy i ludność cywilna zabijana była bez litości – zgodnie z niemiecką taktyką prowadzenia “ wojny błyskawicznej”. Przedzierając się bocznymi drogami spowrotem do
swojej policyjnej kompanii w Warszawie, widziałem jak nisko latające niemieckie samoloty strzelaly do uciekającej z miasta ludności cywilnej. To było straszne. Kiedy dotarłem do Warszawy, natychmiast włączyłem się w obronę miasta. 3 września moja kompania wysadziła most na Pilicy, aby uniemożliwić przejazd czołgom niemieckim, ale musiała się szybko wycofać w obliczu ogromnej przewagi wroga. Dostaliśmy rozkaz przedostania się na wschód do miejscowości Równe (obecnie na
Ukrainie), gdzie polska armia ulegała przegrupowaniu, po ogromnych stratach poniesionych w pierwszych dniach wojny. Jechaliśmy w konwoju 12 ciężarówek, mijając po drodze zabitych żołnierzy, ludnośc cywilną i uciekinierów zmierzających w tym kierunku co my – na wschód. Naraz z naprzeciwka nadjechały ku nam czołgi rosyjskie rzekomo z pomocą do walki z Niemcami. W krótce jednak zorientowaliśmy się, żę
okrążają południowo – wschodnią granicę Polski. Kapitan naszej kompanii zdecydował, że musimy przedostać się na Węgry i znając dobrze język rosyjski rozkazał załodze czołgu, który zabarykadował nam drogę do granicy węgierskiej, aby się usunęli na bok.
W ten sposób nasz konwój przejechał granicę polsko-węgierską. Było to 22września, a więc 5 dni po podpisaniu paktu ,,Ribbentrop- Mołotow”.
Wszyscy oddaliśmy broń Węgrom w miejscowości Husend i dostaliśmy ciepły posiłek i bezpieczne miejsce do spania pierwsze od trzech tygodni.Węgrzy byli bardzo gościnni dla nas i rozmieścili nas w obozach wojskowych. Pomagaliśmy rolnikom w pracy jako
wolontariusze. Ja miałem szczęście dostać się do rodziny węgierskiej, która traktowała mnie jak członka rodziny. Mieszkając w obozie Loszlo Major na Węgrzech dostałem wiadomość o organizowaniu się polskich sił zbrojnych we Francjii i rekrutacji do 1-szej Dywizji Grenadierów. Potanowiłem powrócić do polskiego wojska. 22 stycznia 1940 r. uciekłem z obozu wojskowego na Węgrzech do Jugosławii, następnie do Włoch i do Francji. Przybyłem do miasta Modane 2 lutego gdzie miała miejsce rekrutacja. Francuzi przyjęli mnie serdecznie i po przesłuchaniu odesłali do obozu przejściowego w Bressuire.Tam zostałem przydzielony do 1-go Ciężkiego Pułku Artylerii (Baterii Dowodzącej – 1-szej Dywizji Grenadierów) w Coetquidan. Potem, decyzją gen. W. Sikorskiego 1-sza Dywizja Grenadierów została włączona do francuskiego 20 Korpusu, którego zadaniem była walka z Niemcami na linii rzek Somme i Aisne. Wojsko francuskie 20 Korpusu i w nim 1-sza Dywizja Grenadierów pod
dowództwem gen. B. Ducha walczyły zawzięcie starając się wypchnąć wojska niemieckie z ziemi francuskiej.Niestety kampania 20 korpusu zakończyła się klęską, co zmusiło rząd francuski do podpisania traktatu o zawieszeniu broni z Niemcami, 22 czerwca 1940r. W ramach tego traktatu, rząd niemiecki przyrzekł zwolnienie części zabranych do niewoli żołnierzy francuskich, ale tylko francuskich, a nie polskich. Moja Dywizja Grenadierów walczyła z Niemcami najdłużej, ale w końcu została
okrążona przez Niemców. Gen. B. Duch widząc beznadziejność sytuacji 21 czerwca 1940r wydał rozkaz (nr.4444) swoim oddziałom, aby zniszczyć sprzęt, rozproszyć się w małe grupy i starać się przedostać do południowej Francji lub Szwajcarii. Żołnierze dostali też wiadomość, żeby zmienili mundury wojskowe na ubrania cywilne i
że pociąg z ubraniami przyjedzie do miasta St.-Die. Pojechałem razem z innymi do miasta St.-Die, ale chociaż pociąg był na stacji kolejowej, ale ubrań cywilnych już nie było. Za to na stacji było pełno policji niemieckiej kontrolującej dokumenty osób w cywilnych ubraniach. Brak odpowiednich dokumentów groziło (wg. pogłoski) natychmiastowym roztrzeleniem. W tej sytuacji polscy żołnierze nie mieli innego
wyjścia, jak czekać w mundurach na rozkaz dowództwa niemieckiego.
22 czerwca 1940 r. dostałem się do niewoli niemieckiej. Kazano nam utworzyć kompanie stu-osobowe i maszerować pod eskortą żołnierzy niemieckich w określonym kierunku. Każda kompania miała inny cel. Ja znalazłem się w grupie przeznaczonej do koszar Bataley w Strassburgu. Maszerowaliśmy cały dzień bez wody i jedzenia, a nocą spaliśmy
na polach.Na drugi dzień, podobnie – marsz o głodzie do godz.14-tej, kiedy to zatrzymaliśmy się na krótko przy niemieckich kuchniach polowych. Każdy z jeńców dostał po kubku zupy i kawałku chleba. Następny dzień marszu wyglądał podobnie, a po
dotarciu do koszar w Strassburgu dostaliśmy znowu kubek zupy i kawałek(1/12 bochenka) chleba. Na szczęście po dwóch dniach wyżywienie się poprawiło i każdy z nas dostawał 3 kubki zupy dziennie i nadal kawałek chleba jak poprzednio. W koszarach Bataley dostałem ciężką infekcję uszu, nosa i gardła.Byłem tak chory,że nie
mogłem stawić się na poranny apel. Pilnujący nas żołnierz niemiecki zabrał mnie do lekarza niemieckiego, który wyrwał mi od razu 3 zęby i odesłał do francuskiego szpitala dla jeńców wojennych – Lager Lazarett. Tam pod opieką francuskiego specjalisty po 4-ch tygodniach leczenia szpitalnego wróciłem do zdrowia. Miałem już być wypisany ze szpitala, kiedy dowiedziałem się od lekarza, że za 3 dni francuska służba medyczna zostanie zwolniona z niewoli i opuści szpital. W ich miejsce ma przybyć polska ekipa sanitarna. Ten sam lekarz spytał mnie, czy może znam kogoś ze służby sanitarnej.
Odpowiedziałem mu, że sam ukończyłem kurs sanitarny i pokazałem mu odpowiedni dokument. Lekarz francuski zgłosił moje nazwisko w niemieckim biurze szpitalnym i niedługo potem oznajmiono mi, że zostanę w szpitalu, jako pierwszy członek polskiej
służby sanitarnej. W krótce Niemcy przysłali całą ekipę sanitarną. Kierownikiem szpitala i głównym chirurgiem został dr major Chortyński. Ja początkowo pełniłem funkcję podoficera służbowego w głównym biurze szpitala, ale praca nie szła mi zadowalająco, ze względu
na mój słaby język niemiecki.Poprosiłem więc dr Chortyńskiego o zmianę funkcji i w ten sposób zostałem st. sanitariuszem na oddziale chorób wewnętrznych i nerwowych. Mieszkałem w szpitalu na 2-gim piętrze z widokiem na fabrykę części samolotowych i na stojący obok prywatny dom. W tym domu mieszkała m.in. młoda dziewczyna, z którą postanowiłem nawiązać kontakt. Nazywała się Maria Langes. Przez prawie rok przesyłaliśmy sobie wiadomości przez okno w ten sposób, że ja układałem wyrazy z małych liter, a ona odczytywała informację przez lornetkę i dawała mi znak, czy się z nią zgadza czy nie. W ten sposób również poprosiłem ją o pomoc w ucieczce – na co się zgodziła. O ucieczce z niewoli do południowej Francji – “Wolnej Francji” (zgodnie z
zaleceniem gen. Ducha) myślałem cały czas w trakcie mojej pracy w szpitalu jenieckim. Ale z tego szpitala wydostanie się było praktycznie niemożliwe, ze względu na ścisłą
kontrolę niemiecką. W jesieni 1941r. po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej zaczęto przywozić do szpitala rannych i chorych jeńców sowieckich, którzy byli w stanie zupełnego wyczerpania i masowo tu umierali. Warunki w jakich ich trzymano w szpitalu, urągały wszelkim
zasadom higieny, więc nic dziwnego, że wiosną 1942 r. na oddziałach sowieckich wybuchła epidemia tyfusu brzusznego i plamistego. Po ogłoszeniu kwarantanny, nikomu nie wolno było wchodzić, ani wychodzić ze szpitala. W obawie przed rozszerzeniem się epidemii, niemieckie dowództwo wyznaczyło mnie i dziesięciu innych sanitariuszy do przygotowania nowego szpitala dla chorych jeńców sowieckich w miasteczku Mutzig. 1-go maja 1942r. zawieziono nas tam ciężarówką. Zakwaterowano w budynku w którym wszystkie okna pokryte były siatką, a cały obszar wokół był ogrodzony potrójną siatką z drutu kolczastego. Budynek stał na wzgórzu w pobliżu niemieckiego poligonu wojskowego i wszędzie kręcili się Niemcy. Jednak mimo tych niedogodnych warunków
myśl o ucieczce nie opuszczała mnie ani na chwilę. Mając adres organizacji pomagającej jeńcom w Strassburgu, dwóch moich kolegów i ja zdecydowaliśmy się na ucieczkę. 5 maja ok. godz. 17-tej, wykorzystaliśmy sytuację, kiedy niemieccy żołnierze byli na
kolacji i tylko 1 wartownik przed domem.Udając, że będziemy robić pranie naszych rzeczy chodziliśmy z wiadrami zawierającymi m.in. skarpety, bieliznę i płaszcz przeciwdeszczowy. Uzgodniliśmy między sobą, że pierwszy przetnie siatkę w oknie kol.Marczyński i wyczołga się na zewnątrz, po czym poprzecina ogrodzenie z drutu kolczastego, a my dwaj ( kolega Kwaśnik i ja) podążymy za nim. Ubrani w płaszcze
przeciwdeszczowe, wyczołgaliśmy się błyskawicznie przez okno, przebiegliśmy przez pole poligonowe kierując się w dół poprzez pole pszenicy. Wtedy to zobaczyliśmy 3 ciężarówki wojskowe pełne żołnierzy niemieckich przecinające nam drogę.Nie było chwili do stracenia, więc szybko ukryliśmy się pod krzakiem rosnącym w polu pszenicy i
z przerażeniem czekaliśmy co będzie dalej. Usłyszeliśmy szczekanie psów, które pewnie wywęszyły kogoś obcego i zobaczyliśmy grupę Niemców w pewnej odległości jeden od drugiego, którzy z bronią gotową do strzału zaczęli przeszukiwać pole pszeniczne.
Myślałem, że to już koniec z nami, gdy żołnierz niemiecki znalazł się w pobliżu krzaka, gdzie byliśmy ukryci. Ale w tym momencie od strony poligonu padł rozkaz ,,pluton !” i żołnierz zawrócił natychmiast wstecz na dźwięk rozkazu, kierując się do powrotu na poligon. Łaska Boża nas uratowała. Przesiedzieliśmy pod krzakiem do godz. 11w nocy, po czym szybko zaczęliśmy schodzić z góry w kierunku Strassburga – byle jak najdalej być od Mutzig. Szliśmy tak, aż do rana przez pola, w dzień odpoczywaliśmy w dolince lub na łące, a nocą kontynuowaliśmy
naszą ucieczkę i po 2 dniach i 3 nocach znaleźliśmy się w Strassburgu.
Rankiem, 8 maja 1942r. w Strassburgu, szukaliśmy kościoła Św. Maurycego – Maurice Kirche, gdzie oczekiwaliśmy pomocy w dalszej naszej ucieczce. Błądziliśmy ulicami i nie mogliśmy odnaleśc tego miejsca. Wtedy zdecydowaliśmy, że moi koledzy poczekają na mnie, a ja pójdę spotkać się ze znajomą dziewczyną Marią, z którą przez prawie rok
kontaktowałem się z okna szpitalnego Lager Lazzaret i która obiecała mi pomoc. Kiedy zapukałem do domu dziewczyny i powiedziałem jej, że uciekłem, najpierw trochę się przestraszyła, ale kazała mi poczekać u niej w domu, a sama pojechała do kościoła. Kiedy wróciła, powiedziała mi, że moi koledzy już są w kościele, a ona poprowadzi mnie jako przewodniczka do Maurice Kirche. Matka Marii dała mi kubek kawy i kawałek chleba, po czym wyruszyłem na ulicę w pewnej odległości od dziewczyny, uważając, żeby się z nikim nie spotkać. Po drodze minął mnie patrol niemiecki, więc zatrzymałem się przy wystawie, ale potem znów szedłem dalej za nią, aż dotarłem do kościoła. W kościele, gdy się modliłem zobaczyłem księdza, więc podeszłem do niego i powiedziałem mu, że uciekłem z niewoli.Ksiądz rozejrzał się ostrożnie, po czym
kiwnięciem głowy zaprosił mnie do zakrystii, a stamtąd na poddasze, gdzie dał mi kawałek chleba i kubek wody i polecił czekać. Kiedy wrócił, zaprowadził mnie do domu położonego około 100 m od kościoła, gdzie na pierwszym piętrze spotkałem swoich kolegów. Popłakaliśmy się z radości. W tym samym dniu wieczorem wszedł do naszego pokoju policjant. Bardzo to nas wystraszyło, ale on powiedział, że jest naszym przyjacielem, i że przyszedł sprawdzić, czy rzeczywiście jesteśmy tymi, którzy uciekli z obozu jenieckiego. Daliśmy mu nasze dokumenty, które zabrał ze sobą i wyszedł.Kiedy wrócił po ok. 2-ch godzinach oddał
nam dokumenty, przyniósł nam ubrania i trochę pieniędzy i kazał czekać na dalsze instrukcje.Powrócił ponownie po trzech dniach z biletami kolejowymi, zaprowadził nas stację, wskazał przedział w pociągu i dał nam gazetę do czytania (pewnie dla odwrócenia uwagi innych pasażerów). Po dwóch godzinach jazdy pociągiem znaleźliśmy
się w pobliżu granicy okupowanej Francji. Tam przejął nas następny przewodnik, który pomógł nam przejść przez granicę i dał nam wskazówki gdzie iść dalej i gdzie znaleść następną pomoc. Mieliśmy sami dojść do miasteczka St-Die i tam zgłosić się do właściciela kafejki ,,Pod bocianem”. Mimo licznych patrolów niemieckich dotarliśmy do
miasteczka, ale gdy weszliśmy do kafejki, kelnerka powiedziała nam, że właściciel został wczoraj aresztowany i że powinniśmy stąd uciekać.
Ulotniliśmy się błyskawicznie z kawiarni, zdając sobie sprawę, że zostaliśmy zdani na siebie. Postanowiłem więc odnaleść gospodarstwo, które odwiedziłem w czerwcu 1940r. w czasie postoju wojska francuskiego walczącego z Niemcami i gdzie zostawiłem trochę
swoich rzeczy.Pytaliśmy o drogę Francuzów, którzy nam chętnie pomagali i radzili jak nie wpaść w ręce niemieckich patroli. W końcu dotarliśmy do gospodarstwa, gdzie rozpoznała mnie młoda dziewczyna, którą poznałem tu przed dwoma laty. Powiedziałem jej, że wraz z dwoma kolegami jesteśmy uciekinierami i potrzebujemy pomocy. Przydzieliła nam pokój na piętrze domu, gdzie mieszkaliśmy przez dwa dni.
Międzyczasie dziewczyna dowiedziała się, gdzie mamy szukać dalszej pomocy.Po trzech dniach dostarczono nam rowery, żebyśmy mogli dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej, a stamtąd pociągiem do granicy Wolnej Francji. Niestety kolega Kwaśnik nie mógł jechać rowerem, więc solidarnie zrezygnowaliśmy z tej wygody i pieszo szliśmy do wyznaczonego miejsca na granicy, uważając znów, żeby nie natknąć się na patrol niemiecki. W pobliżu granicy spotkaliśmy dwóch mężczyzn, którzy jak się dowiedzieli, że jesteśmy uciekinierami, dali nam po kromce chleba, trochę wody i papierosy oraz poinformowali nas, żeby udać się do miejscowości Champagne i tam zgłosić się do człowieka z opaską na oku w sklepie spożywczym, który nam pomoże.
Z pomocą innych młodych ludzi dotarliśmy do tego człowieka, a potem do dużej stodoły, gdzie czekało ok. 60 osób na przejście granicy Wolnej Francji. Pod osłoną nocy podzieleni na małe grupki z przewodnikiem każda, przedzieraliśmy się przez mokre zarośla do wolności. Po przekroczeniu granicy 26 maja 1942r. byliśmy wreszcie wolni.
Musieliśmy jeszcze iść ok. 3 km do autobusu, który czekał na całą grupę i zawiózł nas do domu wypoczynkowego w Lionie. Tam policja francuska sprawdziła nasze dokumenty i dostaliśmy nowe ubrania, buty i dokumenty demobilizacyjne. Po dwóch tygodniach posłano mnie do pracy w kopalni soli w Marsylii.Przepracowałem tam ponad 2 tygodnie, gdy dowiedziałem się, że w okolicy zbiera się pierwsza grupa w
celu wyjazdu do Anglii. Powiedziałem kierownikowi kopalni, że chcę wracać na front do walki i oddałem mu swoje papiery demobilizacyjne, równocześnie prosząc, żeby mi pozwolił wyjechać z tą grupą. Po uzyskaniu zgody kierownika, 27 czerwca wyjechałem z
grupą do Marsylii, a stamtąd pociągiem do stacji docelowej, z której udaliśmy się nad morze, żeby czekać na statek.Nie mieliśmy przy sobie żadnej żywności, ani picia, bo w ten sam dzień w nocy mieliśmy znaleśc się na statku angielskim, a cała akcja osłonięta była tajemnicą.Nie wiedzieliśmy (poza dowódcą grupy) jak się porozumieć ze statkiem.
Czekaliśmy przez 3 dni nad brzegiem morza bez picia i jedzenia i żaden statek nie przypłynął. Natomiast pojawiły się 3 ciężarówki z policją z Marsylii, która zaczęła do nas strzelać. Wszyscy rzucili się do ucieczki, a ja z dwoma kolegami z kopalni schowaliśmy się w przybrzeżnych skałach i przeczekaliśmy do 11 w nocy, po czym znów ze skały obserwowaliśmy morze. Koledzy zauważyli migające czerwone i zielone światełka na
morzu, więc zaryzykowaliśmy nawiązać z nimi kontakt. Ja próbowałem zapalić swoj zapalniczkę, ale bezskutecznie, bo benzyna już w niej wyschła. Potem zauważyliśmy małą łódkę na morzu z 6-ma ludźmi, więc zeszliśmy szybko ze skały i rozpoznaliśmy polskich marynarzy. Radośc była wielka. Okazało się, że próba wskrzeszenia ognia zapalniczką została uznana przez marynarzy jako “umówiony” sygnał ze statkiem. Łódką
dopłynęliśmy do dużej barki, której kapitanem był major Krajewski i tą barką dalej do dużego angielskiego statku handlowego. Na barce dano nam wodę do picia i czekoladę, po której każdy z nas się rozchorował. Na statku chorowałem jeszcze przez 3 dni, ale w końcu 2 lipca 1942 r. dopłynęliśmy szczęśliwie do Gibraltaru. Tu po częściowym
sprawdzeniu naszych dokumentów przydzielona nas do polskiej kompanii roboczej pracującej przy budowie podziemnego szpitala.
16 sierpnia 1942 r. wyjechaliśmy angielskim statkiem do Anglii, do Londynu. Tutaj przeszłem dalszą weryfikację moich dokumentów i przesłuchiwania na temat niewoli i
ucieczki. Po dwutygodniowej kwarantannie zostałem przeniesiony do obozu przejściowego, a stamtąd już do 1-go Pułku Artylerii w I Dywizji Pancernej (gen.Maczka). Po przejściu wymaganych ćwiczeń wojskowych byłem przeznaczony do dalszej walki.
13 sierpnia, 1944r. zostałem posłany ze swoim pułkiem do Normandii.Służyłem jako obserwator na linii frontu. W czasie akcji bojowej, łuska pocisku artyleryjskiego uderzyła
w pobliżu mnie.Jeden z moich kolegów został zabity, drugi ranny i ja też ranny, mając ranę na piersi i trzy połamane żebra. Zostałem ewakuowany spowrotem do Anglii, do
Liverpool.
W 1948 r. w poliżu Londynu, poznałem moją przyszłą żonę, Eugenię, która wraz z
rodziną przyjechała do Anglii. Służyła tu jako ochotniczka w wojsku. Zaręczyliśmy się na miesiąc przd moim wyjazdem do Kanady we wrześniu 1948r.
Gdy przybyłem do Edmonton zaraz starałem się o pracę, a ponieważ byłem sanitariuszem, dostałem pracę w szpitalu Misericordia. Potem, po odpowiednich przeszkoleniach pracowałem przez 35 lat jako technik na oddziale urologicznym szpitali Misericordia i Royal Alexadra w Edmonton. Eugenia z rodziną przyjechała do Emonton w czercu 1949r. i zaczęła też pracować w szpitalu Misericordia. W październiku tego samego roku wzięliśmy ślub w kościele
Różańca Św. Nasze małżeństwo wypełnione było pracą i obowiązkami rodzinnymi. Mamy dwóch synów – Karola i Juliana i jedną wnuczkę oraz jednego prawnuka. Nasze małżeństwo przetrwało ponad 60 lat. Wraz z żoną pracowaliśmy społecznie dla dobra
edmontońskiej Polonii. Nasza działalność zwiększyła się szczególnie, gdy przeszliśmy już na emeryturę.
Jan Karol Szklarz
Opracowanie tekstu Zofia Kamela
Opis zdjęć:
1. Jan Karol Szklarz
2. J.K. Szklarz (drugi od prawej) w grupie pracowników szpitala w Strasburgu
1940/1941r.
3. J.K. Szklarz (drugi od prawej) w grupie pracowników szpitala w Strasburgu
1940/1941r.
4. J.K. Szklarz z chorymi jeńcami polskimi przed szpitalem w Strasburgu, 1941r
5. J.K. Szklarz (pierwszy z prawej) z kolegami z którymi był w niewoli niemieckiej
(7.X.1941r)
6. Legitymacja wojskowa Jana Szklarza wydana w Szkocji 1947r.
7. Odznaczenia Jana Szklarza przyznane mu za udział w walkach na frontach II
wojny światowej. Drugi od lewej jest Krzyż Walecznych Ochotników
Wojskowych.
8. Zdjęcie ślubne Państwa Jana i Eugenii Szklarz, Edmonton, 1949r.
9. Państwo Szklarz w 60 rocznicę ślubu w 2009r. w Edmonton.